100 likes | 249 Vues
Pełnia czasu. Stojący na granacie nieba Księżyc w pełni… tańczące wśród drzew niewyraźne cienie… cichy szept… oparta o kamień sylwetka pochylonej postaci… wpatrzone gdzieś przed siebie mądre, szczere oczy… przesuwają się przed nimi obrazy uchwyconych w czasie chwil…
E N D
Stojący na granacie nieba Księżyc w pełni… tańczące wśród drzew niewyraźne cienie… cichy szept… oparta o kamień sylwetka pochylonej postaci… wpatrzone gdzieś przed siebie mądre, szczere oczy… przesuwają się przed nimi obrazy uchwyconych w czasie chwil… patrzę na nie wraz z Nim… wraz z Księżycem wypełnia się czas… porwany i coraz go mniej…wypowiedziane niedawno słowa zapisane na wieki… dokończone dobitnym szeptem:„… To czyńcie na moją pamiątkę”… spojrzenie, które mówi tak wiele… kątem oka łapiemy spłoszony wzrok niskiego człowieka o imieniu Juda z Kerijoth… po chwili odgłos szybkich kroków…spoglądając w siebie, we własną nicość, pytam cicho: „Panie, czy Ty mi jeszcze raz wybaczysz?”…przenikliwe spojrzenie mądrych oczu… cisza… odpowiada mi tylko szum gałęzi oliwnych drzew Gethsemanii… powietrze zdaje się drgać złowrogą tajemnicą… szept cicho modlącej się nachylonej w srebrzystym świetle postaci… odgłosy wielu stąpających ludzi… migotanie pochodni… bolesny okrzyk Malchusa… i Jego spokojny głos… korowód rusza ku miastu… nad oliwnym gajem drga księżycowe światło… pozostał tylko samotny kamień zroszony krwawym potem…
nasze spojrzenia spotykają się ponownie… dziedziniec pretorium… stoi odziany w purpurę, z trzciną w ręku… posiniaczony i obolały… na rozrzucone w nieładzie włosy włożono mu koronę… na pośmiewisko tłumu… korona z cierni i berło z trzciny… i uciekający w bok wzrok Poncjusza… wskazując na Niego wypowiada drwiące słowa: „Ecce homo”… nie doszukał się w Nim króla… tłum wyje coraz głośniej… słychać coraz częściej słowa: „Na krzyż z nim, na krzyż”…stojący w rogu dziedzińca pretorium samotny Nikodem… patrzy na grupę niewiast u wejścia... na tę dziewczynę prawie oszalałą z bólu… Maria z Magdali…ona zdaje się nie widzieć nikogo, tylko Jego… tłum nadal wyje… znów chwytam spojrzenie… i znowu pytanie: „Panie, czy Ty mi jeszcze raz wybaczysz?”… i tym razem odpowiedziało mi tylko spojrzenie… jestem tylko częścią tego tłumu na dziedzińcu pretorium… tłumu, który niedawno krzyczał głośno: „Hosanna”, a teraz głośno domaga się śmierci Rabbiego…ogarnia mnie wstyd… staram się odczytać swe najskrytsze myśli… po chwili widzę wysoką sylwetkę wyprowadzaną przez straż do lochu…wyrok zapadł… tłum wybrał Barabasza… cisza wlewa się na dziedziniec… i tylko w rogu siedzi, wpatrzony w wysokie schody pretorium stary żebrak… widzę, jak płacze…
poranione i umęczone biczowaniem ciało ledwo utrzymuje równowagę… tak trudno o każdy kolejny krok… pragnienie i ból spływających krwią pleców… słońce i pył drogi… ten sam, na którym pisał winy niewiernej kobiety… tej, która poszła za Nim… bo już poza Nim nie widziała innego świata… czy w takim samym pyle, u kresu moich dni wypiszesz moje winy, Panie?...o cóż wtedy będę mógł zapytać?... chyba tylko o jedno…„Panie, czy Ty mi jeszcze raz wybaczysz?”… i co wtedy usłyszę?... głośno bije ludzkie serce w obliczu własnej winy… On był bez skazy… niewinny baranek wydany na rzeź… już raz upadł pod ciężarem drzewca krzyża… w ten pył, wznoszony tysiącami nóg ludzi żądnych niezwykłych wydarzeń… uniósł się z trudem, poraniony i obolały…tłum dookoła krzyczy i drwi…i nagle spotykają się dwa spojrzenia… Syna i Matki na jednej ze wspólnych dróg życia… obydwa bolesne i współczujące… Jej, bo chodzi o Jej Syna.. Jej szczęście i radość życia… Jego, bo własnym widokiem sprawił Jej ból…zapatrzeni we własne oczy starają się wzajemnie sobie pomóc… tak samo Panie, będziesz spoglądał na płaczące z żalu nad Tobą niewiasty… i o ile nic nie wyrzekłeś do własnej Matki, tamte pocieszysz, każąc im płakać nad ich własnym losem…wąska uliczka Jerusalem ledwo mieści ponury korowód, idący naprzód do celu…do czasu, który ma się wypełnić… do końca… by zamknął się jego doskonały krąg…
pragnienie… młoda kobieta z długimi warkoczami z kubkiem wody… tak blisko !!!... tuż sprzed ust kubek wylatuje z drżących rąk uderzony włócznią żołnierza… woda wsiąka w pył drogi… Jego ręka sięga po chustę… ten sam pył zmieszany z krwią tworzy najprawdziwszy portret… jak wieczna pamiątka… dziewczyna tuli chustę do serca…cisnące się do jej oczu łzy… Veronica… już raz upadł pod ciężarem drzewca krzyża… widząc, że opada z sił, a do miejsca kaźni jeszcze tak daleko, straż przymusza Szymona, by pomógł Mu dźwigać ciężar…czyni to niechętnie… zmęczony wraca z pracy na polu… staje przy Nim, jak Przyjaciel pochylony nad czyjąś troską… obejmuje krzyż wraz z Nim…w tym samym momencie zapalona w nim miłość… ten odcinek drogi przebytej wspólnie wyryje widomy znak na jego życiu… synowie jego pójdą za Tobą, Panie… lecz teraz to on dźwiga Twój ciężar… tym razem z czułością… brak sił… mimo pomocy, drugi upadek… chwycić oddech… przytulić się choć na małą chwilkę do Matki – Ziemi… mocne ramię pozwala się podnieść… tłum szydzi i drwi… coraz trudniej iść…krzyż zdaje się coraz cięższy… i po raz trzeci Ziemia tuli poranioną postać…już prawie szczyt… widać stąd ukochane przez Niego miasto jak na dłoni…czas coraz krótszy… biegnie teraz w szalonym tempie… Cyrenejczyk odszedł…dookoła złowrogi tłum… Jego uniesiona głowa… spogląda na nadciągające chmury, jak w ciemność czającą się na pograniczu światów…
suchy trzask rozrywanych szat… gwizdy tłumu widzące nagość skazańca… rzucona przez Matkę przepaska… leżący na ziemi złowrogi krzyż… opuszczam ze wstydem głowę… gdzieś w głębi czaszki powracające pytanie, jak kropla drążąca skałę… wciąż to samo… tak chciałbym poznać odpowiedź na nie… nie wiem nawet kiedy, słyszę z własnych ust inne… równie dociekliwe…„Czy Ty mnie jeszcze kochasz, Panie?”…tym razem na posiniaczonej, zakrwawionej twarzy widzę cień uśmiechu…odpowiedź dociera po dłuższej chwili… przerywana stukiem młota i cichym jękiem…to nie głos… nawet nie szept, a gest… w gęstniejącym powietrzu widzę szeroko rozpostarte ramiona, wyciągnięte w bok… prawie do zerwania ścięgien…strojna w uwitą z ciernia koronę głowa pochyla się na chwilę patrząc na mnie… wzrok zdaje się mówić: „Kocham… popatrz, jak bardzo”…serce ze strachu podchodzi pod gardło… krzyk więźnie gdzieś w środku i tylko obraz zamazany, jakby oglądany spod płytkiej wody… mokre policzki i ten tępy ból gdzieś w środku… palący jak ogień… Widzę stojącą pod krzyżem Matkę opartą o ukochanego ucznia… obok Maria z Magdali… zapłakana i pełna bólu podobnie jak Matka…gdzieś z góry, patrzącym zdaje się, że prawie spod ciemniejących chmur, ze zduszonego ogromnym bólem gardła dobiega krzyk: „Eli, Eli lama sabahtani”…niebo milczy coraz ciemniejsze… groza narasta… czas powoli zamyka swój krąg…zbliża się do pełni… pełni zdarzeń…
ciemne niebo milczy… nie pada z niego ani jedno, najmniejsze słowo… w mrok odeszła góra Tabor i Jordan… tam słychać było głos Ojca… tutaj trwa złowroga cisza… Bóg spogląda z góry na własnego Syna… na całopalną ofiarę… milczy… i tylko tu, na dole nadal trwa dramat… walka Dobra i Zła… ciemność gęstnieje, jakby na tę górę wypełzło całe Zło… zwłaszcza to drzemiące gdzieś w nas… w ludziach…to oni drwią nadal w obliczu tragedii… szydzą… i szydzić będą przez wieki, nie rozumiejąc tego, co się dzieje… ostatnie spojrzenia na Matkę i ucznia… polecenie opieki nad Matką… pocieszenie łotra… coraz szybsze oddechy… zaczyna brakować tchu… jeszcze tylko ostatnim wysiłkiem unosi głowę… prawie niewidzące już oczy szukają Ojca…cichy szept jak tchnienie wiatru: „Wykonało się”… ciemne niebo uroniło łzę… ostra włócznia orze zatrzymane w czasie serce… pęka skała, na której stoi krzyż… straż ucieka w popłochu… pod krzyżem Matka z ciałem syna… umęczone bólem oczy, w których zabrakło łez…na kolanach martwe, odarte z godności i człowieczeństwa ciało jej ukochanego Syna… jeszcze tylko palce przeczesują zmierzwione włosy… jeszcze tylko wzrok szuka w tym skrwawionym strzępie ukochanych, znajomych rysów… Jej jedyny Syn… do zamknięcia kręgu czasu pozostało parę godzin… wypełniło się prawie wszystko…
krzyż, znak przyjęty na wieczność, znak wiary i Odkupienia stoi pusty… drga jeszcze tylko echo płaczu Piotra i słychać zawodzenie wiatru… cichy szloch Marii z Magdali… jeszcze nie wie, że to ona jest Wybrana… że pierwsza ujrzy Zmartwychwstałego… i wyszepcze: „Rabbuni” Matka ostatni raz tuli własne dziecko… dopiero teraz dotarły do niej słowa starca Symeona sprzed lat: „A twoją duszę miecz przeszyje”… pęknięta posadzka i rozerwana zasłona Kodesz Hakodeszim – Świętego Świętych…tak jak przebite włócznią serce… złożone do grobu poranione ciało… czas wypełnił krąg do końca… wypełniły się słowa Pisma… zatoczony kamień i stojąca u grobu straż… przecież to nie może być koniec !!!… szedł przez życie pośród tylu cudów…tutaj, w mroku sobotniej nocy czekam na kolejny… na cud Zmartwychwstania…powoli uspokaja się płaczące z bólu serce… czuję dreszcz, jakby musnął mnie skrzydłem Mahom Hamowet – Anioł Śmierci…czas dobiega końca… osiągnąwszy swą pełnię pozwala na dostrzeżenie sensu w tym wszystkim… pamięć przywołuje rozpostarte na krzyżu ramiona… jakby chciał ogarnąć nimi cały świat… Panie, pozwól się choć raz w nie wtulić… gdy boli i gdy tak ciężko iść dalej… kiedy tak bardzo dokucza pragnienie, sięgnąć do Ciebie jak do studni… jak do Beer majim hajim… studni wody żywej…wraz z pozostałymi czekam na cud, Panie…
cała Twa Męka Panie jest rozlana na całe nasze życie… kropla po kropli… nad Jerusalem wstaje niedzielny poranek… nowy… poranek, który na zawsze odmieni cały świat… czy potrafimy się w nim odnaleźć?... do końca?... pełni Wiary, Nadziei i Miłości…
Tekst, pomysł i opracowanie taurus_195@tlen.pl